niedziela, 24 lipca 2011

Tęsknota małżonków za Niebem

o. Jacek Salij, W drodze 3/2011


Rzadko włączam listy aż tak obszerne do publikowanych w tej rubryce tekstów. Jednak nie umiałbym równie głęboko przedstawić problemu, jaki tu podejmiemy, dlatego poprosiłem Autora poniższego listu o zgodę na jego upublicznienie:


Niepokój kochającego męża



Kolejne lata mijają, odkąd znamy się z moją ukochaną Żoną. Tak bardzo dobrze mi z nią, niezwykle się dzięki niej rozwinąłem. Modlę się o to, by kochać ją tak, jak Chrystus nas ukochał. Chciałbym Ojcu zadać pewne pytanie. Zanim jednak to uczynię, podzielę się najpierw moim pragnieniem Nieba.
Otóż… ja czekam na Niebo! To, że jest we mnie pragnienie Nieba, uświadomiłem sobie pierwszy raz na miesiąc przed „wybuchem” ciemności w wierze, jakich doświadczyłem zanim jeszcze poznałem moją Ukochaną. Nie pamiętam, jak do tego doszło, ale pamiętam, że w myślach uświadomiłem sobie, że „ja pragnę Nieba”. Od tamtego czasu coniedzielne słowa Credo „oczekuję (…) życia wiecznego w przyszłym świecie” stały się moimi. Co jakiś czas pojawiają się momenty, które wyraźniej ukazują to pragnienie.
Na przykład, gdy 2 kwietnia 2005 r. byliśmy na czuwaniu i ogłoszono wieść o odejściu Jana Pawła II, rozpłakałem się. Nie z powodu straty, ale z powodu wzruszenia, że on już jest w Domu, on już jest u Boga, już tam doszedł, osiągnął cel… i jak musi być mu dobrze u Boga…
Około dwa lata temu pojawiło się we mnie uczucie tęsknoty za spotkaniem się z Jezusem po śmierci. Od tamtego czasu czekam na ten moment Spotkania się z Nim… Mam w sobie wyobrażenie, że wyjdzie mi na spotkanie... Bardzo tego pragnę… Tego szczerze oczekuję…
Gdy na mszy św. jest śpiewany psalm o treści eschatologicznej, często ogarnia mnie głębokie wzruszenie.
Są też momenty, gdy łzy tęsknoty za Spotkaniem z Jezusem płyną mi wyjątkowo mocno. Tak było właśnie dziś, gdy włączyłem przed pisaniem tego listu pieśń zespołu Mocni w Duchu „Będzie to piękne Spotkanie”, którą może Ojciec zna. Bardzo mocno się rozpłakałem. I to nie były łzy wzruszenia, ale łzy głębokiej tęsknoty. Łzy mocne i rzewne. Łzy z głębin serca…
Przez kolejne lata naszej wspólnoty małżeńskiej na swoje życie patrzę jako na drogę do Nieba, jako na przygotowanie się do życia z Bogiem. W ogóle nie patrzę na Niebo jako na nagrodę, którą kupuję za dobre czyny, lecz jako na dojrzewanie do pełni miłości, która jest konstytutywną cechą obywateli Nieba. A dojrzewam właśnie przez dobre czyny.
To wszystko pokazuje, że pragnienie Spotkania z Jezusem, tęsknota za Niebem przenikają mnie całego. Noszę to pragnienie w sobie i jest ono dla mnie bardzo ważne.
Z kolei moja Najdroższa raczej obawia się Nieba: tzn.  tego, że w Niebie będziemy mieli niejako klapki na oczach, widząc tylko Boga i nieustannie śpiewając Mu „Chwała”. I co najważniejsze: że nie będziemy dla siebie już wyjątkowi, że będziemy w tłumie kochających się jednakową miłością osób, że nasza miłość nie będzie już miała charakteru oblubieńczego, wyłącznego. Moja ukochana Żona pragnie, abyśmy w Niebie darzyli siebie wciąż szczególną miłością, różniącą się w jakości od tej, którą mamy do innych osób.
To, że Bóg nie zrobi z nas automatów, otaczających Jego tron i śpiewających „Święty, święty, święty”, łatwo jest mi wytłumaczyć. Bo wierzę, że jeśli będę śpiewał Bogu „Chwała”, to tylko dlatego, że tego będę chciał. Nie na zasadzie, że Bóg „przeprogramuje”  moją wolę, ale dlatego, iż do tego dojrzeję. I to dojrzeję w sposób naturalny, tak jak święci, w sposób naturalny  (choć oczywiście wspierani konieczną nadprzyrodzoną łaską) dojrzewali na ziemi do pełni miłości.  Być może to moje dojrzewanie dokona się ostatecznie w czyśćcu, ale moja wola nie będzie jakoś zewnętrznie modyfikowana, nie będzie jakiegoś przeskoku. Wierzę, że to wszystko będzie jakimś ciągłym procesem. Oczywiście mogą być nagłe zwroty w jakości życia, w jakości miłości, ale cały czas będę to ja ze swoją wolą. Nie wierzę, że zbawienie będzie polegało na tym, że Bóg dokona w nas jakiejś niezależnej od nas automatycznej przemiany.
Trudniejsze jest dla mnie pytanie o naszą oblubieńczą miłość w życiu wiecznym. Kocham moją Żonę bardzo. Jest moją Jedyną. Gdy byliśmy w narzeczeństwie, wyznałem jej, że gdyby Ona nawet odeszła do wieczności przed naszym ślubem, to z żadną inną się już nie ożenię. Kocham ją na wieki.
Jednakże Kościół dopuszcza kolejne małżeństwo po śmierci dotychczasowego współmałżonka. Problematyczne staje się tu pytanie saduceuszy z Mt 22,28 dotyczące kobiety, mającej za życia siedmiu mężów: „Do którego więc z tych siedmiu należeć będzie przy zmartwychwstaniu? Bo wszyscy ją mieli [za żonę]”.
Jeśli ziemskie życie jest przygotowaniem do Nieba, to z pewnością dzieje się to także przez ziemską miłość. Ale to byłoby straszne, żeby współmałżonek służył tylko instrumentalnie do przygotowywania się do wiecznej miłości wobec Boga. Nie wyobrażam sobie, aby ta moja oblubieńcza miłość do mojej Jedynej miała wygasnąć po przejściu przez bramę śmierci. Przecież będę tym samym człowiekiem, z tą samą wolą, i nie wyobrażam sobie, bym miał przestać kochać najważniejszą Osobę w moim życiu. Przecież Bóg „nie przeprogramuje” mnie!


Miłość prawdziwie oblubieńcza nie umiera


Zatem podstawowe pytania, jakie tu podejmiemy, brzmią następująco: Czy miłość małżeńska ma szansę na to, żeby nie zblaknąć, albo i zgasnąć po śmierci pierwszego z małżonków? Czy małżonkowie mogą mieć nadzieję, że w życiu wiecznym nie tylko się spotkają, ale że również w niebie nadal będą związani ze sobą miłością oblubieńczą? Co więcej – że dopiero w niebie ich miłość oblubieńcza rozkwitnie w całej swojej, teraz nie dającej się nawet wyobrazić pełni?
Autor powyższego listu jeszcze przed ślubem wyznał swojej Ukochanej, że choćby miał ją już wkrótce utracić, ona pozostanie na zawsze jedyną kobietą jego życia. Ze swojej całożyciowej wierności  swojej zmarłej narzeczonej zwierza się Sędzia, w dziesiątej księdze Pana Tadeusza:
"Ja sam przed lat trzydziestu wielki afekt miałem
Ku pannie Marcie, której serce pozyskałem;
Byliśmy zaręczeni; Bóg nie błogosławił
Związkowi temu i mnie sierotą zostawił.
Pozostała mi tylko pamiątka jej cnoty,
Jej wdzięków, i ten oto ślubny pierścień złoty.
Ilekroć nań spojrzałem, zawsze ma nieboga
Stawała przed oczyma; i tak z łaski Boga
Dotąd mej narzeczonej dochowałem wiary,
I nie bywszy małżonkiem, jestem wdowiec stary,
To mówiąc na pierścionek z czułością spozierał
I odwróconą ręką łzy z oczu ocierał.

Wybór taki – wierność miłości, której jeszcze nawet nie zdążyło się ślubować – można podziwiać, ale nie wolno nikogo do niego zachęcać. Fakt faktem, że chociaż zdarza się to rzadko, niektórym ludziom po prostu serce podpowiada, ażeby ukochana osoba, którą się utraciło nawet jeszcze przed ślubem, pozostała na zawsze najważniejszą osobą mojego życia. Zazwyczaj, trwanie w tej decyzji przeniknięte jest nadzieją na spotkanie ze swoją Ukochaną czy Ukochanym w życiu wiecznym.
Owszem, Kościół błogosławi powtórnym małżeństwom, zawieranym po śmierci pierwszego współmałżonka. „Chcę – pisał apostoł Paweł – żeby młodsze wdowy wychodziły za mąż, rodziły dzieci, były gospodyniami domu, żeby stronie przeciwnej nie dawały sposobności do rzucania potwarzy” (1 Tm 5,14). Zarazem stosunkowo nierzadko zdarza się, że młody małżonek, po owdowieniu, po raz drugi rodziny już nie zakłada. W takiej decyzji trwała na przykład młoda i piękna Judyta: „Wielu pragnęło ją pojąć za żonę, ale żaden mężczyzna nie poznał jej przez wszystkie dni jej życia, począwszy od dnia, w którym zmarł jej mąż Manasses i połączył się z ludem swoim” (Jdt 16,22).
Zapewne każdy zna owdowiałych małżonków, którzy chociaż mają moralne prawo zawrzeć drugie małżeństwo, przez całe lata trwają w wierności swojej Jedynej lub swemu Jedynemu, którego śmierć im odebrała. Niektórych wdowców i wdowy chciałoby się pamiętać szczególnie. Matka świętego Jana Złotoustego miała w chwili owdowienia zaledwie dwadzieścia lat i czuła się tak głęboko związana ze swoim zmarłym mężem, że postanowiła nie wiązać się już z nikim następnym.
Profesor Karol Antoniewicz utracił kolejno wszystkie pięcioro dzieci, a na koniec – miał wtedy zaledwie 32 lata – umarła mu żona. Inny na jego miejscu zapewne by się załamał, uległ rozgoryczeniu, a może obraziłby się na Pana Boga, może nawet zacząłby Bogu bluźnić. On również w tych swoich strasznych nieszczęściach Bogu ufał i ze wszystkich sił starał się zachować w sobie miłość do Pana Jezusa. Wiedział całą duszą, że Bóg jest miłością, a swoją miłość roztacza nad nami nieustannie, również wtedy, kiedy spadają na nas jakieś nieszczęścia. Po owdowieniu, Antoniewicz wstąpił do zakonu jezuitów, przyjął święcenia kapłańskie i stał się jednym z największych kaznodziejów, jakich nasza Polska miała w XIX wieku. Warto wiedzieć, że jest on autorem znanej pieśni wielkopostnej W krzyżu cierpienie, w krzyżu zbawienie. Nawet trudno sobie wyobrazić, żeby człowiek, który tak wiele wiedział o Bożej miłości, nie oczekiwał w życiu wiecznym szczególnej wspólnoty z tą Jedyną, z którą na tej ziemi przeżywał radość z urodzenia i żałobę z utraty wszystkich pięciorga wspólnych dzieci.
Ale nie jest przecież tak, że tęsknota za wiecznością – oraz, rzecz jasna, wyłącznością – swojej miłości oblubieńczej ogarnia małżonków dopiero w obliczu rozdzielającej ich śmierci. Wbrew panoszącej się dzisiaj pladze zdrad małżeńskich i rozwodów, poczucie, że jesteśmy jedno – i chcemy, żeby tak było zawsze, a nie tylko aż do śmierci pierwszego z nas – jest doświadczeniem naprawdę wielu małżonków. I nie jest to tylko nastrój, który ogarnia tych małżonków w dniach szczęśliwych.
Przypomnijmy, że łaciński wyraz określający małżeństwo – coniugium – znaczy „być w jednym zaprzęgu” i wskazuje na wspólne podejmowanie trudów i zadań życiowych. Otóż całkiem niemało małżonków właśnie wśród wspólnie znoszonych przeciwności losu uświadamia sobie, że ich wzajemnej wspólnoty nawet śmierć nie rozłączy. A wiara podpowiada im, że w ich miłości – dzięki łasce Bożej – wypełnia się „tajemnica wielka w odniesieniu do Chrystusa i do Kościoła” (Ef 5,32).
Postawmy sobie jednak następujące pytanie: W modlitwach za zmarłych wielokrotnie wyrażamy naszą nadzieję na spotkanie z tymi, którzy w drodze do wieczności nas poprzedzili. Modlitwa za zmarłych małżonków wydaje się nawet wyjątkowo głęboka: „zjednocz ich w życiu wiecznym w pełni Twojej miłości”. Czy jednak wolno mieć nadzieję, że zjednoczenie małżonków w niebie zachowa swoją absolutną szczególność? czy będzie jedyne w swoim rodzaju? Czy w niebie mój mąż będzie moim najszczególniej Jedynym, a żona – moją najszczególniej Jedyną? Jeżeli tak – to co wobec tego znaczą słowa Pana Jezusa, iż „przy zmartwychwstaniu nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić, lecz będą jak aniołowie Boży w niebie” (Mt 22,30)?
Otóż w Kościele nigdy nie było wątpliwości co do tego, że wszelka miłość prawdziwa nie tylko przetrwa w życiu wiecznym, ale doczeka się oczyszczenia i udoskonalenia. Dotyczy to również miłości małżeńskiej. Nie przetrwa jedynie miłość egocentryczna albo z innych powodów – np. jeżeli budowana była na jakiejś niesprawiedliwości – nie zasługująca na wiecznotrwałość. Na sądzie Bożym – uczył np. św. Tomasz z Akwinu – ujawni się bowiem nieprawda takiej miłości.
Zatem szczególność i jedyność miłości łączącej małżonków ujawni się w niebie w całym swoim, dla nas obecnie w ogóle niewyobrażalnym pięknie. Zarazem – i to o tym mówił Pan Jezus – zbawieni małżonkowie nie będą już realizowali funkcji prokreacyjnej, „będą jak aniołowie Boży”. Powiedzmy to inaczej: Również każda inna autentyczna miłość: między matką czy ojcem a dzieckiem, brata z siostrą oraz braci i sióstr między sobą, jak również bliskość łącząca przyjaciół doczeka się w niebie oczyszczenia i udoskonalenia. Jednak tylko miłość małżeńska będzie tam miłością oblubieńczą, tzn. zachowa swoją jedyność i niepowtarzalność, a swój oblubieńczy charakter odsłoni w całej, w tej chwili dla nas nieprzeczuwalnej pełni.
Na czym ta oblubieńczość miłości małżeńskiej będzie w niebie polegała? Odpowiedzi na to pytanie szukałbym w przenikającej cały Nowy Testament małżeńskiej symbolice miłości między Chrystusem i Kościołem. Tak również przedstawione jest w Piśmie Świętym życie wieczne: „Weselmy się i radujmy, i dajmy Mu chwałę, bo nadeszły Gody Baranka, a Jego Małżonka się przystroiła. (...) Błogosławieni, którzy są wezwani na ucztę Godów Baranka!” (Ap 19,7.9).
Mówiąc krótko: Wolno nam się domyślać, że oblubieńcza miłość zbawionych małżonków będzie w niebie polegała na spontanicznym, radosnym, niepowtarzalnym, nie dającym się wyobrazić ani znudzić, realnym obrazowaniu i wyrażaniu miłości między Chrystusem i Kościołem!


A jeśli wdowiec ożenił się po raz drugi?



Rozważmy teraz trudność następującą: Miłość oblubieńcza jest całoosobowa, zatem można być nią związanym tylko z kimś jednym. Sam nawet Chrystus Pan ma tylko jedną Małżonkę, swój Kościół. Tymczasem niektórzy ludzie żyli w dwóch albo trzech prawowitych, sakramentalnych małżeństwach. Pojawia się zatem problem analogiczny, z jakim przyszli do Pana Jezusa saduceusze (por. Mt 22,28): Do którego ze swoich mężów będzie przy zmartwychwstaniu należała ta, która miała wielu mężów?
Szukając odpowiedzi na ten problem, przywołam dwoje konkretnych ludzi. Moja rodzona babcia owdowiała w dwa tygodnie po ślubie, a w wieku lat dwudziestu pięciu została wdową po raz drugi, z trójką malutkich dzieci, trzecim jeszcze nieurodzonym. Imię pierwszego męża pojawiało się tylko przed dniem zadusznym, kiedy dawała na wypominki. O drugim mężu, naszym dziadku, którego przeżyła o pięćdziesiąt lat, mówiła nam, swoim wnukom, często, a kiedy umierała, w malignie powtarzała jego imię. W jakimś sensie – ale to są oczywiście jedynie moje przypuszczenia – tylko w związku z tym drugim rozwinęła się w niej miłość oblubieńcza, naprawdę całoosobowa.
I sytuacja druga: Zwierzał mi się ktoś, zresztą w obecności drugiej żony, że zanim zdecydował się na to drugie małżeństwo, zaprowadził ją na grób swojej pierwszej, ażeby jej ją „przedstawić” i „poprosić” o zgodę na ten drugi związek. Osobiście nie śmiałbym się z tego gestu. Zapewne świadczy on o tym – jednak znów są to tylko moje przypuszczenia – że miłością naprawdę całoosobową był on związany tylko z tą pierwszą żoną, bo drugie jego małżeństwo polegało przede wszystkim na wzajemnym wspieraniu się w starości. Zapewne zdarza się i tak, że ktoś dwa albo i więcej razy brał ślub w kościele, i z żadnym ze swoich małżonków nie zdążył związać się miłością naprawdę oblubieńczą. Jednak nie nam takie sytuacje osądzać. Prawda tych związków jest z całą pewnością taka, jak je sam Pan Bóg widzi.


Nadzieja wbrew nadziei



Na koniec postawmy sobie pytanie najtrudniejsze: Czy możliwe jest ocalenie miłości oblubieńczej z małżonkiem niewiernym, który porzucił swojego ślubnego współmałżonka i związał się z kimś innym? Jeżeli kogoś z Czytelników to pytanie osobiście interesuje, warto wiedzieć, że istnieje Wspólnota Trudnych Małżeństw SYCHAR, skupiająca małżonków, którzy wbrew wszelkiej ludzkiej nadziei wierzą, że ich małżeństwo da się jeszcze uratować i starają się trwać w wierności małżonkowi, który odszedł.
Na prowadzonych przez ludzi z tej wspólnoty stronach internetowych spotkać można wiele radosnych świadectw pojednania małżonków, mimo że po ludzku biorąc wydawało się to niemożliwe. Ale również kiedy się czyta świadectwa małżonków wciąż samotnych, człowieka ogarnia nadzieja, że przecież tyle trudu wierności, chociaż tylko jednostronnej, nie może pójść na marne – że może jednak małżonek, który mimo całej „głupoty” takiej postawy trwa w wierności, jednak to osiągnie, że uratuje swojego współmałżonka na życie wieczne i może przynajmniej tam, w niebie, znów będą razem związani miłością oblubieńczą. Szerzej można się z tą problematyką (a przede wszystkim z tą nadzieją) zapoznać w witrynach prowadzonych przez SYCHAR.